Pod koniec sierpnia Radosław Majewski podpisał kontrakt z Wieczystą Kraków, która występuje na 6. poziomie rozgrywkowym w Polsce. Dziś „Przegląd Sportowy” opublikował rozmowę z 9-krotnym reprezentantem Polski, w którym głównym tematem jest oczywiście gra w okręgówce.
Przed dołączeniem do Wieczystej Radek Majewski przez około rok był piłkarzem australijskiego Western Sydney Wanderers. Tam plany pokrzyżowała mu kontuzja, przez którą zagrał zaledwie w dwóch meczach. Po powrocie do Polski ponownie chciał spróbować swoich sił na poziomie ekstraklasy, jednak żaden klub nie wykazał zainteresowania 33-latkiem.
Otrzymałem świetną ofertę finansową, ale Western Sydney Wanderers traktowałem tylko jako przystanek. Chciałem potem jeszcze gdzieś spróbować swoich sił. No ale nie spodziewałem się, że polecę na drugi koniec świata po to, by zerwać więzadła krzyżowe. Widocznie tak musiało być. Nie moja wina, że miałem debila w drużynie – mówi Majewski.
Ekstraklasa mnie nie chciała. Nie było żadnego zainteresowania. Miałem jedną konkretną i poważną ofertę, ale z klubu pierwszoligowego, liczącego się w tym sezonie w walce o awans. […] Ciągle miałem nadzieję – a może wręcz oczekiwałem – że zadzwoni ktoś z ekstraklasy. No i skończył się jeden sezon, zaczął drugi, a ja pozostawałem bez klubu – kontynuuje.
Wieczysta przez zakontraktowanie takich piłkarzy jak Peszko, Majewski, czy wcześniej Miśkiewicz pokazuje, że nie jest to plan krótkofalowy. Póki co, w lidze okręgowej radzą sobie znakomicie i pewnie zmierzają po awans do wyższej ligi. Na pytanie o kontrakt „Maja” odpowiedział następująco:
Najmniejszy od wielu, wielu lat, ale to zrozumiałe. Ale powiem tak: na dobrym poziomie, a co najważniejsze – dwuletni. Wieczysta to nie jest typowy klub okręgowy, do którego przychodzisz na trening i nie ma wody ani do picia, ani do umycia. Albo że sprzętu brakuje. Tutaj piłkarz czuje się naprawdę jak piłkarz.
Zabawnie zabrzmiała odpowiedź Majewskiego na pytanie, ile bramek zdobył. „Nawet nie wiem, nie liczę. Serio.”
A na koniec wypowiedź o przeciwnikach na poziomie okręgówki.
Już się przekonałem, że czasami nie warto robić zwodów. Pamiętam jedną sytuację: biegnę z piłką, mam przed sobą rywala. „Zawinę go na prawo”, pomyślałem. Schodzę do środka, a ten nic! Stanął. W ogóle nie zareagował. Aż mnie wryło. Pytam go potem: „Ty, a ty nie powinieneś w lewo pobiec?”. Nic nie odpowiedział, spojrzał tylko na mnie jak na dziwaka. Tak więc jest wesoło. Dramatycznych doświadczeń – odpukać – na razie nie miałem. Ale również dlatego, że staram się unikać poważniejszych zwarć. Do „stykówek” nie startuję. Niedawno graliśmy w Grębałowie. Leciała do mnie górna piłka i chciałem o nią powalczyć. Ale jak usłyszałem za sobą sapanie takiego dużego gościa, odpuściłem, żeby mnie nie zrównał z ziemią.